Wniknięcie w tajemnicę ciężaru istnienia jednostki osadzonego w ciężarze istnienia ludzkości – tak w kilku słowach można by określić wiersze Andrzeja Waltera z tomiku pod tytułem – nomen omen – Ciężar właściwy. Byłoby to jednak zbyt wielkie uproszczenie, omijające zupełnie jakże ważną w nich kategorię melancholii, tęsknoty do tego, co dla ludzkiej natury pierwotne, prymarne, naturalne – do mitycznych „słonych wysp” wolności. W tym zaginionym, na wpół onirycznym świecie, w którym „kwitną kolędy” i „owocują modlitwy”, człowiek staje przed samym sobą, przed swoim istnieniem, przed którym w przestrzeni rzeczywistej się ukrywa, zakładając na co dzień maski. Słone wyspy to dla podmiotu swoiste tabernakulum, w którym znajduje schronienie przed napastliwością współczesnej cywilizacji.
„Moją obecność uzasadnia / niepewność” – tak podmiot mówiący zaczyna jeden z początkowych w tomiku wierszy. To niepewność końca podróży, wędrówki przez ocean życia, na którym „tratwą ratunkową dla duszy” jest poezja, ocalająca wewnętrzne istnienie przed pyszałkowatością i agresywnością „pawi, / które z lęku przed nicością / rozkładają przed sobą ogony i głośno / skrzeczą dla zmylenia orientacji”. Owe „pawie” to fałszywi prorocy, samozwańczy poeci, wkradający się do ludzkich dusz, sprzedający puste słowa, zagłuszający marzenia i tęsknotę za „nibylandią” – krainą sprzed tysiąca lat, miejscem, z którego wywodzi się człowiek. Niepewność istnienia jest zdeterminowana przez poczucie zagrożenia płynącego z postępowości świata; w nim to – oprócz krzykliwych pawi – ludzkimi duszami próbuje zawładnąć „szajka ciał”, bezimienni obcy, którzy „pukają do naszych miast / martwymi teoriami bezwzględności”, rozwiewają marzenia o szczęśliwych wyspach „bez brzegów, snów i wspomnień”, przynaglając do powrotu do rzeczywistości, skupienia się na tym, co materialne, teraźniejsze. Destrukcyjność cywilizacji prowadzi w istocie do zatracenia się człowieka w bezmyślnym biegu, nieustannym pędzie naprzód. „Człowiek, zagadka pustyni zachłanna na / emocje. Zachłanna na cień. Zachłanna na jutro. […] Człowiek, / mechanizm dozgonny i dzwon, który nie dzwoni”, dla którego rajem stał się kawałek plastiku z czipem, hologram, gwarant zaspokojonej materialnie doczesności. Człowiek współczesny, wyłaniający się z wierszy Andrzeja Waltera, to człowiek zdyszany ciągłą gonitwą, nieczuły i pusty, którego słabość usprawiedliwiona jest przez grzech; krzykliwy i nieumiejący słuchać.
Niepokój i smutek podmiotu dopełnia zaduma nad starymi fotografiami – nieśmiertelnymi świadkami przeszłości, w których zatrzymało się nieistniejące już życie i które są jak spóźnione pożegnanie z kimś bliskim, kto nagle stał się daleki, obcy. „Kadry nie odchodzą. / Blakną tylko, / określając nieokreślone”.
Poezja Andrzeja Waltera to poezja splinu, melancholii, sięgająca do dalekiej mitycznej przeszłości, wyrażająca niezaspokojoną tęsknotę za harmonią ducha i ciała, przeciwstawiająca czystości istnienia postęp i nowoczesność. W jej słowach pobrzmiewa usilność określenia ciężaru istnienia, dotknięcia innego świata, wymykającego się zmysłom. Tym, co przynosi egzystencjalny spokój jest umiejętność głębokiego wejrzenia w siebie i w swoje życie, odnalezienie własnych „słonych wysp”.
Katarzyna Wójcik.