Młodości! Oddaj mi skrzydła…

4 września 2013

Witaj szkoło. Rozmarzyłem się… Było, minęło. Nie wróci. Jak patrzę dziś na współczesną polską szkołę ogarnia mnie (i nie tylko mnie) kompletne przerażenie. To, co z tą szkołą zrobiono, delikatnie mówiąc, woła o pomstę do nieba. Choć mawiają, że żadnego nieba nie ma. Właściwie – legendarny, wrześniowy pierwszy dzwonek – stał się dzwonkiem na trwogę. Przez ostatnie ćwierć wieku majstrowano nad systemem edukacji w sposób: dyletancki, nieprofesjonalny, by nie rzecz tępy i urągający wszelkiej wyobraźni. Pierwsze efekty na rynku pracy się już pojawiły. W zasadzie można określić to krótko: wychowanie i szeroko rozumianą edukację zastąpiono kształceniem. Rośnie nam armia wykształciuchów. (Skąd my znamy te hasła?) Kto umie zbyt wiele (a takich nie jest zbyt wiele) nie wstrzeli się w klucze i może mieć problem z egzaminem dojrzałości. Jak Antonii Libera. Karykatura maturzysty w swej błogiej, dojrzałej, niedojrzałości. Aczkolwiek to kształcenie również się zdywersyfikowało poprzez wysyp placówek wkładających do głów wiedzę z klapkami na oczach. Wszyscy reformatorzy używali gładkich słów oraz sielankowych wizji do swych absurdalnych pomysłów. I mamy to co mamy. A co mamy? Mamy nieuków historycznych, którzy nie za bardzo wiedzą kim był Piłsudski. Mamy niczego nie czytających materialistów, którzy życie uznają za mechanizm do wpasowania się weń i jak najprostszego urządzenia sobie bezmyślnej i bezrefleksyjnej wegetacji. Najgorsze, że trudno mieć o to do nich pretensję. Zawiniliśmy my, acz najbardziej wybierani przez nas politycy, słabo wykształceni nauczyciele oraz sami rodzice jako natura sprawcza. Zawinili też dziennikarze, których nie interesuje meritum, a tylko czcza sensacyjka. Cały ten edukacyjny balon nie pęknie z hukiem, gdyż problem jest, był i będzie procesem rozłożonym na lata i dającym efekty w przyszłości. To problem niemierzalny od zaraz i właściwie konsekwencji nie widać. A czego nie widać tego nie ma, prawda? Choć już dziś gołym okiem jednak widać… popełnione błędy. Przynajmniej niektórzy je widzą… Niestety brnie się wciąż dalej i wciąż wiosny z opamiętaniem nie widać. Brakuje na to wyobraźni. Brakuje chęci i świadomości. Brakuje zresztą bardzo wielu czynników, których w ramach sygnalizacji problemu nie da się wręcz ogarnąć. Ukamienowano już Trylogię, Pana Tadeusza i wiele, wiele innych kluczowych książek. Z historii uczyniono szopkę. Nie ma się co dziwić jeśli – przykładowo – pani posłanka Katarzyna Hall deklaruje poniższe dyrdymały, które niżej przytoczę:

Obowiązek szkolny wziął się kiedyś z walki z powszechnym analfabetyzmem, chodziło o to, aby wszyscy jednak umieli czytać, pisać i liczyć. Potem do tego, co mają umieć wszyscy, stale coś dodawano. Czy na pewno warto myśleć o absolwencie szkoły jako o chodzącej Wikipedii? Czy może ważniejsza jest umiejętność, potrzebna od przedszkola i tam już kształtowana, dobrego funkcjonowania w grupie? Także pewnie warto, abyśmy się nauczyli dzielenia się z innymi, poszukiwania różnych źródeł wiedzy, stosowania tej wyszukanej przez siebie wiedzy w praktyce. Przyszedł czas na myślenie o szkole, jako o miejscu, w którym może być ciekawie, w którym więcej się wybiera niż musi.

Droga Pani posłanko. Nikt z ludzi sensownie myślących nie rozważałby w ogóle absolwentów od strony czegoś takiego jak Wikipedia. Jeśli Pani świat zagnieździł się li tylko w sieci i nowoczesnych mediach to współczuję. A umiejętność funkcjonowania w grupie – czyż może nie jest umiejętnością funkcjonowania w stadzie, gdyż chyba to miała Pani na myśli… Przyszedł czas idylli – prawda? Może będzie jak w Szwecji? A jeśli Pani nie wie jak jest w Szwecji radzę zaczerpnąć takiej wiedzy. Dalej Pani posłanka raczy nas kolejnymi mądrościami z natury wishful thinking

Nauczyciel sam odpowiada obecnie za program, według którego pracuje. Jedyne, czego musi przestrzegać, przygotowując swój program lub dostosowując do pracy w swojej klasie program napisany przez kogoś innego, to zawarcie w tym programie wymagań przewidzianych podstawą programową. Poza tym powinien się kierować znajomością potrzeb swoich uczniów, możliwościami wynikającymi z warunków pracy w szkole oraz swoimi predyspozycjami. 

Jeśli podstawa programowa dopuszcza wybór lektur, które będziemy omawiać z uczniami, lepiej wybrać autorów i książki, które naprawdę lubimy, łatwiej będzie nam zainteresować tym swoich uczniów. Jeśli nasza szkoła nie zapewnia nam korzystania z basenu, na pewno nie będziemy planować nauki pływania. Jeśli pewna część naszych uczniów ma kłopoty z elementarnymi rachunkami, warto zaplanować dla nich dodatkowe ćwiczenia czy zajęcia, umożliwiające nadrobienie tego braku. Gdy inna grupa zdradza jakieś szczególne zainteresowania, powinna dostać dodatkowe zadania wychodzące tym zainteresowaniom naprzeciw.

Otóż to. Lepiej wybrać autorów lekkich, łatwych i przyjemnych. Zacznijmy od Koziołka Matołka. Potem Tytus, Romek i Atomek. Papcio Chmiel się ucieszy. A potem…? No nie wiem. Potem to już chyba tylko basen nam zostaje. Nie będę się pastwił nad Panią posłanką, gdyż dalej raczy nas podobnymi ogólnikami i farmazonami. Tak się w tym kraju reformuje oświatę. I faktycznie dzieje się wiele: kurczą się biblioteki, wznoszą baseny. Padają księgarnie, a owocują fitness kluby i inne przybytki zdrowego ciała. W tym zdrowym ciele rodzi się niezdrowy duch. Ale przecież duchów nie ma. Wyrzuciliśmy wszystkie na śmietnik… historii, kultury, literatury i zdrowego rozsądku. Młodym ludziom nie tylko, że odcięliśmy skrzydła (jakże naturalne ich pięknej młodości), ale jeszcze wmawiamy im, że tak będzie dla nich lepiej, że tak będzie im się łatwiej urządzić w tym świecie. Można w zasadzie ująć to tak – to już nie oświata, nie edukacja czy kształcenie. To hodowla. Ubój nastąpi w ogólnoświatowych korporacjach, do których wejdą najlepsi. Cała reszta wyemigruje z kraju rządzonego przez ludzi pokroju Pani posłanki. Bo to nie jest rządzenie. To jest rozkładanie Polski na łopatki. Na czynniki pierwsze. Mielenie tkanki narodu w siekaninę ludzi z nabytymi umiejętnościami. Ich zakres ograniczy się do Wikpedii, Google’a oraz kliknięcia enter. Po co zaprzątać sobie głowę wiedzą, którą można wyguglować, po co uczyć się jakichś koszmarnych wierszydeł. Pamięć jest w przecież w cenie. Powinna być giętka i krótka. Inna może prowadzić do namysłu, a namysł to ostatnia rzecz jaka dziś jest nam potrzebna. My nie mamy myśleć, my mamy działać. Pomyślą za nas inni. Za siedmioma górami, za siedmioma rzekami… Dalej mi się właściwie pisać nie chce. Ręce już dawno opadły. O skrzydłach (nie wspominając)… z panią ministrą czy inną posłanką trudno rozmawiać, gdyż strony współistotnie powinny wiedzieć o czym się mówi. Co kryje się za symbolem. Jak kształtuje się mit, który choć jest tylko mitem pozwala narodowi przetrwać. Za kilkadziesiąt lat już nic nie pozwoli nam przetrwać. Nikomu na tym zresztą nie zależy. Obecnie kształcona młodzież Nad rozlewiskiem czy inną szmirą, będzie miała fałszywy i niepełny obraz świata. Obraz wypaczony. Obraz zatarty, zniekształcony, gotowy jedynie wpisać się w pejzaż państwa zidiociałych konsumentów. Do tego właśnie – to wyżej, i siłą rzeczy śladowo, opisane – kształcenie prowadzi. Do upadku prawdziwego człowieczeństwa opartego na wysiłku intelektualnym. Wysiłek po to jest wysiłkiem, by po pokonaniu trudu i znoju olśnić wiedzą i szerokim horyzontem. Nam – jak widać – ani wiedza, ani wysiłek, ani horyzont potrzebne nie są. Mamy mieć szkołę z ludzką twarzą. Twarzą uniwersalną i niewyraźną. Twarzą oplutą głupotą, brakiem wyobraźni, za to twarzą nakremowaną, lśniącą. Ładną. Czystą czystością analfabetyzmu, do którego zmierzamy. Tak, proszę Pań i Panów. To będzie analfabetyzm 2,0 i 4D. Analfabetyzm zaplanowany. Bez Gombrowiczów, Sienkiewiczów, Mickiewiczów i innych Różewiczów. Bez tożsamości, świadomości, ojczyzny miłości… za to z dużą dozą nowoczesności, uległości i szczęśliwości powszechnej ala’ How do you do?

Poniedziałkowy, (drugo) wrześniowy dziennik Rzeczpospolita krzyczy tytułem „Polska szkoła niszczy dzieci” i rozwodził się nad rzekomym systemem opresji biednych uciskanych dziatek, które nagminnie potrzebują pomocy psychologa. Ładny tytuł. Krzyczał. I o to przecież chodziło. Nikt w tym tekście słowem się nie zająknął, że te dzieci dostarczają do tych szkół nasi cudowni rodzice. Rodzice, którzy tym dzieciom pozwalają na wszystko, wyręczają we wszystkim i gdyby mogli zamknęliby je pod klosz. Podwożą sto metrów do szkoły (konkurs aut – im większy Jeep tym większy… dla jednych szpan dla innych… obciach) , niosą tornistry i nic im nie czytają. I tak dalej i tym podobne. Potem kiedy już dziecko znajdzie się w szkole, wybrzmi pierwszy dzwonek, nadchodzi taki koszmarny nauczyciel i… och, mój boże, ach mon dieu… wymaga. No tak, to ponad siły tak ukształtowanego dziecka. Jakże można coś od nich wymagać? To trauma. Krzywda. Blitzkrieg. Kiedy się czyta takie rewelacje człowiek ma ochotę stuknąć się w głowę. Widzi jedno, czyta drugie. Kto tu zwariował? Autor tekstu czy czytający tekst? Takie to mamy dziennikarstwo, które jednak wytwarza jak pani ministra czy pani posłanka pewną atmosferę. Aurę wytwarza. Pewną mentalność. Nie pozwala ona na problem spojrzeć szerzej, kompleksowo, wielowątkowo. To nie polska szkoła niszczy dzieci, tylko polski owczy pęd, polski imbecylizm i uleganie trendom, bóg wie skąd czerpanym… Polski kompleks, że teraz „będzie inaczej”.

I można by tak bez końca. Polska (nieustająca) reforma niszczy dzieci, polska szkoła niszczy dzieci… Kto niszczy skrzydła?

Rzeka edukacji made In Poland niechaj płynie swoim biegiem. Lamentację czas zakończyć. Złodzieje skrzydeł łączcie się… Złodzieje skrzydeł – odlećcie stąd.

Andrzej Walter


Wykorzystanie zdjęć lub tekstów bez zgody autora zabronione

Projekt i realizacja: agencja interaktywna futuresystems.pl