Choroba popromienna

30 kwietnia 2014

Kiedy gasną gwiazdy czuję się napromieniowany. Choruję. Gorączka trawi ciało i duszę. Dusza milknie i układa się do snu. Dlaczego?
Zaprotestowałem. Awanturnik, oszołom, raptus, jedyny sprawiedliwy, mąciciel oraz człek totalnie konfliktogenny nazwa sprawy po imieniu. Choć niektórzy oceniają – robi zamieszanie, aby czerpać własne korzyści. Zadyma dla rozgłosu. Jasne. Oczywiste. Banalne. Prawda? Och, jakże łatwo i wygodnie to tak wytłumaczyć. Czynię to (protestowanie) od ponad ćwierć wieku i będę czynił nadal. Ile sił starczy? Nie wiem. Ile zapału? Też nie wiem. W odpowiedzi dało się słyszeć syk urażonych. To i tak garstka, która ma odwagę napisać coś publicznie. Reszta dzieje się i toczy w zaciszu gabinetów oraz grup trzymających władzę. Cóż to jednak za władza, kiedy los Titanica już prawie przesądzony. Orkiestra jednak nadal gra. Ludzie, pawie – ludzie, tchórze, rozwinęły ogony szerokim wachlarzem (kpiny i cynizmu). Za chwilę się uspokoją, ogony zwiną i wszystko wróci do normy. Do codziennej pełzającej agonii. Jak zawsze, zjawisko niesie za sobą kilka zaskakujących rozbłysków, ale i wiele przewidywalnych przygaszeń. Zadziwiająca jest zdolność betonu do zabetonowywania głów oraz obrony dawno zajętych (upatrzonych) pozycji. Nowa epoka nie unicestwiła starej, i jako taka, każdą wiosną zakwita, aby dojrzeć jesienią. A jesienią stara gwardia wyczyści broń, naszykuje amunicję. Postrzela sobie do pustych sal, wymorduje się wzajemnie, popodkłada nogi, wyszydzi i poprowadzi ciągłą grę z resztą i samym sobą. Ukisi się we własnym sosie. Jeszcze się udaje zaszaleć w galicyjskich wioskach, skubnąć kilka złotych opowiadając młodym stare banialuki. Syci to przekonanie o własnej wielkości, i tylko obrzydliwy świat tego nie docenia. Co tam świat. „My z łaski Imperatora” (metr pięćdziesiąt w kapeluszu) panami świata, panami życia, zatem – niech się dzieje wola nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba…
Zainteresowani wiedzą o czym piszę. Zainteresowani znają kontekst. Zainteresowani czują bluesa. Może to i wąskie grono, ale pewien mechanizm jest stały, działa i w innych dziedzinach. W naszym utrudzonym kraju działa chyba, prawie wszędzie. Jest Królik – znajomi królika, wasale, poplecznicy, sługusy oraz są oszołomy – takie jak ja, niniejszy piszący, czy kilku z boku, którym jeszcze o Coś chodzi …
O co? Zaczyna się to rozmywać. Niknie we mgle upadku. W klimacie unicestwienia wszelkiej przyzwoitości, wszelkiego czytelnictwa, intelektu oraz zasad. Lud staje się bezwolną bandą chamów, a chamy dziczeją mocniej, szybciej, trawestując ostatnie bastiony łagodności. Pisanie o tym, protestowanie, kwalifikuje w krąg oszołomów Największych – oszołomów z oszołomów totalnych, niereformowalnych, loży szyderców, w której zasiadłem z nadania Mądrali i nadaję się jedynie do intensywnej terapii przywracającej na Łono. To łono natury. Natury feudalnej z cyklu pan i wasal. To, być może tłumaczy zachwyt, kiedy jakiś podrzędny pismak zachwyca się odkryciem tego epokowego polskiego i odwiecznego prawa : pan – cham. Koledzy pieją nad poziomem i intelektem tegoż tekstu. No, po prostu rewelacja.
Będzie znów, że kogoś obrażam, a to ponownie – nieprawda. Nie. Ja was nawet lubię. Menażeria z was przezabawna. Komiks lubieżników oraz poemat obłudy z elementami hipokryzji. Wy obrażacie się przecież sami – swoimi postawami, słowami, reakcjami, zachowaniem oraz byciem przedmiotem kuluarowych wyśmiewań z wszystkich i ze wszystkiego. Brak świętości. Brak kategorii. Brak punktów odniesień. Chaos naprzemienny szczucia z … klepaniem po plecach. W zależności od potrzeby. Tak się rozwija wilcze stado wilczych praw. Agonia wiary, idei oraz czucia. Już nie być czy mieć. Teraz atoli błyszczeć – kategoria bezwzględna, przeciwstawna wieczności i wyznacznik pomiaru innych – również mnie. A ja wam powiem: – dajcie mi wszyscy święty spokój. Dlaczego ja wam go nie daję? Wkrótce już dam. Opisałem, co widzę i dam wam wieczny święty spokój. Zagryzajcie się wzajemnie. Upuszczajcie sobie krew. To się działo, dzieje i dziać będzie. To jest bodaj wpisane w materię egzystencji środowisk twórczych od wieków. Dziś jedynie tuba bicia piany jest: szersza, większa i wytrawniej skonstruowana. Lepiej skomunikowana pomiędzy swoimi elementami – przekazu i odbioru. Na łączach niby wrze, w pożodze totalnej obojętności. Cecha czasów, odniesienie współczesności. Echo pustki. Choroba popromienna.
Po co to wszystko piszę? Sam się zastanawiam. Coś się zmieni? Nic się nie zmieni. To po cóż pisać? To wyraz opadających rąk, spuszczonych głów, zanikającej empatii. To wyraz poszukiwania sensu, w świecie, który absolutnie bez sensu stwarzamy na swój obraz i swoje podobieństwo. Na szyderstwo z samych siebie. Na gwóźdź do trumny człowieka w świecie tylko dla człowieka.
Histeria obojętności oraz tkanek obumarłych, choć żyją. Trwają tylko pozornie. Choroba popromienna upadłych autorytetów, które odeszły, schowały się i nie powiedzą nam już nic. I nic nie usłyszymy, gdyż straciliśmy słuch, ale i zanikają nam węch i wzrok. Stępiamy instynkt. Dopadła nas alergia na samych siebie. Odczulenie z martwych uczuć jest jednak niemożliwe. Ci, którzy pod „autorytety” się z kolei podszywają nie mają w sobie elementarnego poczucia odpowiedzialności za przyszłe pokolenia, za wzorce, którymi emanują, za twarz, którą nam i tym wszystkim młodych pokazują. I nawet zapomnieliśmy kiedy nastąpił Wielki Wybuch, i czy w ogóle wystąpił. Choroba popromienna toczy nas jednak w najlepsze, pochłaniając każdą cząstkę tego dobra, które w nas jeszcze pozostało.

Wykorzystanie zdjęć lub tekstów bez zgody autora zabronione

Projekt i realizacja: agencja interaktywna futuresystems.pl